Marcin Salamonik: „Wierzyliśmy, że zdobędziemy upragniony awans” [WYWIADOWNIA #21]

Przed wami 21. odcinek Wywiadowni. Tym razem naszym gościem był Marcin Salamonik, który jako kapitan Polonii Bytom wywalczył awans do Suzuki 1 Ligi Mężczyzn. W karierze przemierzył spory kawałek Polski, jako nastolatek fascynował się Michaelem Jordanem i Chicago Bulls. Jak wspomina ostatni sezon i czy pamięta swój pierwszy mecz na parkietach koszykarskiej ekstraklasy? Zapraszam do lektury.

Kamil Wróbel: Jak spędzasz czas wolny po ligowym sezonie?

Marcin Salamonik (BS Polonia Bytom): Przede wszystkim poświęcam go rodzinie. W sezonie nie jestem w stanie poświęcić go tyle, ile bym chciał. Dodatkowo przez dwa-trzy tygodnie całkowicie odpoczywam od jakiegokolwiek wysiłku fizycznego. W tym czasie wylatujemy również całą rodziną na wakacje. Totalny odpoczynek i chillout. 

Później już zaczynam powoli wchodzić w trening indywidualny. Siłownia, rower, basen plus gierka ze znajomymi na Orliku. To jest też czas, żeby doprowadzić do porządku zdrowie po całym sezonie i być przygotowanym na 100 proc. przed kolejnymi rozgrywkami.

K.W.: Wróćmy na moment do ostatniego sezonu zakończonego awansem na zaplecze Energa Basket Ligi. W końcu po ponad 20 latach bytomski basket ponownie zawita na zaplecze ekstraklasy. Jak wspominasz tak nie dawno osiągnięty sukces?

M.S.: Bardzo miło. Zrobiliśmy jako drużyna kawał niesamowitej roboty. Od początku sezonu było jasno powiedziane, jaki mamy cel i z jednej strony to było dobre, bo każdy wiedział po co gra, z drugiej zaś od pierwszego meczu była nad nami presja awansu.

Pierwszym celem, jaki sobie założyliśmy, było wygranie grupy, co udało nam się zrealizować. Drugim miał być taki bilans, aby praktycznie do samego finału mieć przewagę parkietu. Niestety tego już nie osiągnęliśmy. Druga liga ma to do siebie, że prawdziwe granie zaczyna się tak naprawdę od ćwierćfinałów play-off. W grupie są trzy-cztery zespoły, które prezentują wysoki poziom i najważniejsze jest to, aby przez cały sezon utrzymać koncentrację.

Były spotkania gdzie już w pierwszej kwarcie było po meczu – a to nie pomaga. W wyższych ligach każde spotkanie wymaga od drużyny pełnego zaangażowania, skupienia, grania na maksa przez czterdzieści minut. Tutaj to wyglądało całkowicie inaczej.

Od spotkań z ŁKS-em Łódź naszym szóstym zawodnikiem zaczęła być publiczność. Nagle zrobił się boom na koszykówkę w Bytomiu. Na każdym spotkaniu była pełna hala, kibice niesamowicie nas wspomagali w trudnych momentach. Przegrywaliśmy już 28 punktami w drugiej kwarcie z łódzką drużyną. Sytuacja była beznadziejna. Wówczas po długim powrocie w drugiej połowie i zwycięstwie wiedziałem, że jesteśmy w stanie zrobić wszystko. 

Takie mecze, takie zwycięstwa bardzo mocno budują morale drużyny. Mimo małego “dołka” w starciu z Poznaniem i porażki w półfinale cały czas wierzyliśmy, że zdobędziemy upragniony awans.

Myślę, że Bytom zasługuje na Suzuki 1 Ligę, co pokazały mecze w końcówce sezonu. Kibice są głodni koszykówki na dobrym poziomie. Przede wszystkim mieliśmy bardzo dobry klimat w zespole. Każdy schował na bok swoje prywatne ambicje, statystyki. Liczyło się tylko jedno – awans.

Siłą była drużyna i niejednokrotnie udowodniliśmy to w sezonie. Zawsze uważałem, że w pojedynkę lub we dwóch można wygrać pojedyncze mecze, ale jeżeli chce się wygrywać medale potrzebna jest drużyna przez duże D, a my taką byliśmy.

K.W: Wspomniałeś w rozmowie o trudnych momentach sezonu. Pamiętam sezon 2020/2021, gdzie graliście decydujące starcie w Rydzynie. W pewnym momencie różnica również była dwucyfrowa na waszą niekorzyść, ale nie złożyliście broni. Walczyliście z całych sił o dobry rezultat, ale ostatecznie zostaliście pokonani tylko pięcioma punktami. Czym można argumentować niepowodzenie z tamtego sezonu?

M.S.: Trudno powiedzieć. Mieliśmy mniej doświadczony zespół oraz brak przewagi parkietu, co na boiskach drugoligowych ma naprawdę spore znaczenie. Rydzyna miała naprawdę mocny zespół, o wiele silniejszy niż w tym sezonie. Jednak uważam, że pokazaliśmy dużo charakteru w tamtej rywalizacji i zabrakło naprawdę niewiele, żeby wynik był odwrotny.

K.W.: Co między sezonami zmienił wasz trener Mariusz Bacik?

M.S.: System został taki sam. Różnica polegała na większych możliwościach jeżeli chodzi o rozwiązywanie konkretnych zagrywek. Mieliśmy o wiele więcej opcji w ataku.

Sami między sobą zaczęliśmy zauważać, że tę samą zagrywkę można rozegrać na kilka różnych sposób za każdym razem, uruchamiając kogoś innego do zdobywania punktów.

W tym momencie słowa uznania dla trenera, który pozwolił nam na to. Zdarzało mi się grać u trenerów, którzy nie uznawali “łamania” zagrywek, wszystko musiało iść jak po sznurku. U nas było to idealnie wypośrodkowane. Przyjście Marka Piechowicza spowodowało, że mieliśmy bardzo dużą przewagę na pozycji niskiego skrzydłowego. Dojście Tomka Deji zwiększyło bardzo mocno naszą siłę podkoszową. Paweł Bogdanowicz też był na „czwórce” bardzo nieprzyjemny do krycia, a razem z Pawłem Jurczyńskim czy Sebastianem Dąbkiem bardzo mocno rozciągali nam grę.

Mieliśmy uniwersalny zespół, wielu zawodników mogło grać na kilku pozycjach co pozwalało na różne ustawienia w trakcie spotkania, a to nie pomagało przeciwnikom na zbyt łatwe rozpracowanie nas. Może zbyt mocno czasami skupialiśmy się na rzutach trzypunktowych. Tutaj zabrakło czasami równowagi między grą pod koszem, a grą na obwodzie. To nas zgubiło w meczach z Poznaniem, ale z drugiej strony mieliśmy w drużynie o wiele więcej zawodników grających dalej od kosza.

K.W.: W trakcie trwania sezonu ligowego zostałeś również kapitanem bytomskiej drużyny. Jak odnalazłeś się w nowej roli? 

M.S.: To był zaszczyt. Dostałem kredyt zaufania od trenera i drużyny. Mam nadzieję, że udało mi się go spłacić, ale o to już trzeba zapytać chłopaków z zespołu. Na pewno jest to ciężka rola. Od kapitana zawsze wymaga się najwięcej. Nigdy nie lubiłem zawodników, którzy kapitanami byli tylko podczas prezentacji gdy wybiegali pierwsi na parkiet – nie o to chodzi.

Kapitan musi widzieć, co się dzieje w drużynie, reagować w odpowiednim momencie na różnego rodzaju sytuacje. Musi mieć realny wpływ na zespół, nie tylko podczas meczu. A to wymaga zaufania od drużyny. Na zaufanie pracuje się bardzo długo i w odpowiedni sposób. Zespół musi widzieć, że pójdę za nimi w ogień, że pierwszy dam sygnał do ataku, że nigdy się nie poddam, że przede wszystkim zawsze będą mogli na mnie liczyć. Trenera w szatni nie ma przed treningiem czy po treningu. Kapitan jest. Wiem, że na boisku nie jestem łatwą osobą, ale to wynika z mojego charakteru, z tego, że nienawidzę przegrywać. Na pewno doświadczenie z poprzednich sezonów mi pomogło.

K.W.: Zdarzało się czasami w trakcie jakiegoś spotkania dyskutować lub krytykować decyzję sędziów? Wiadomo, że sędziowie mają sporo roboty w trakcie meczu i muszą bacznie obserwować grę obydwu drużyn.

M.S.: Oj, niejednokrotnie. Muszę przyznać, że zbyt dużo razy, ale też są to normalne, może czasami zbyt impulsywne, dyskusje bez żadnych wyzwisk itp.

To bierze się z tego o czym już wspominałem – nienawidzę przegrywać. Na meczu jest wiele emocji, nerwów i stąd dyskusje. Z wieloma sędziami mam naprawdę dobre relacje i nie udajemy, że się nie widzimy w życiu prywatnym, a mała liczba przewinień technicznych pokazuje, że chyba nie jest tak źle. Szanuję ich. Wiem, że sędziowie są tylko ludźmi i też mogą się mylić, ale zbyt długo gram i zbyt wiele widziałem. 

Sądzę, że liczba sędziów na boisku w II lidze też nie pomaga nikomu. W sezonie zasadniczym jeszcze to jakoś przechodzi, ale uważam, że od pewnego momentu play-off powinno to wyglądać tak jak w wyższych ligach.

K.W.: Zahaczmy o twoje początki – dlaczego koszykówka?

M.S.: W Świdnicy, moim rodzinnym mieście, szkółkę koszykówki otworzył Pan Henryk Zając, który jako trener z Górnikiem Wałbrzych zdobywał medale mistrzostw Polski.

Znał się z moimi rodzicami i kiedyś po prostu zaproponował żebym przyszedł na trening. Wciągnęło mnie to na maksa. Z czasem przyszła fascynacja NBA, czasy dominacji Chicago Bulls i Michaela Jordana. Fascynacja Jordanem została do dziś. Od liceum zacząłem już treningi w grupach młodzieżowych Górnika Wałbrzych, ale przełomem było zaproszenie na treningi i obóz przygotowawczy z pierwszą drużyną. Trenerem był Grzegorz Chodkiewicz, a w składzie naprawdę solidne nazwiska. Było się od kogo uczyć.

Miałem wtedy 17 lat i możliwość treningu z takimi zawodnikami jak Krzysztof Mila, Mariusz Sobacki czy Arkadiusz Osuch swoje zrobiło. Do tego w tamtym czasie w każdej drużynie mogło być dwóch obcokrajowców. Poziom I ligi był naprawdę wysoki. Wałbrzych też był znany ze szkolenia młodzieży i wielu z nas miało “chrapkę” na treningi z seniorami. Trzeba było naprawdę udowodnić trenerowi, że zasługujesz na miejsce w meczowej dwunastce, nie mówiąc już o możliwości wejścia na boisko w trakcie meczu.

K.W.: Do tego tematu zaraz wrócimy. Wspomniałeś o fascynacji NBA oraz Michaelu Jordanie i Chicago Bulls. Czy w trakcie swojej kariery próbowałeś przenieść ruchy swojego idola na polskie parkiety ligowe?

M.S.: W czasach mlodości tak. Każdy w tamtym okresie próbował naśladować swoich idoli. Najpierw samemu brałem piłkę i trenowałem różne akcje, rzuty, zwody. Spotykaliśmy się po szkole na boisku i do wieczora graliśmy jeden na jednego, trzy na trzy, pięć na pięć – w zależności ile było osób i w każdej gierce próbowaliśmy naśladować różne rzuty, zachowania. 

Ale gdy zaczeła się poważna dorosła koszykówka było trzeba to wszystko odłożyć na bok. Trenerzy nie przepadali za takimi rzeczami. Zawsze słyszeliśmy, że to nie NBA, że ważne jest szlifowanie ABC koszykówki, a nie jakieś rzuty a’la Jordan. 🙂

Oczywiscie zdarzało się wykonać jakąś nieszablonową akcję. Jeżeli się udało, było wszystko ok, w przypadku niepowodzenia Trener mocno i dosadnie dawał znać co o tym myśli. 🙂

K.W.: Zapewne „Last Dance” oglądałeś z wypiekami na twarzy…

M.S.: Oczywiście, że znam ten serial. Myślę, że im więcej seriali, filmów, książek w tematyce koszykówki, tym lepiej. Serial bardzo się podobał. Można było zobaczyć choć trochę jak ta drużyna i wszystko z nią związane wyglądało od środka. Wiem, że kilku zawodników z tego zespołu nie do końca zgadzało się z wieloma podjętymi tematami, czy wręcz mówili głośno, że Michael Jordan zrobił serial pod siebie. Zawsze będzie tak, że co osoba, to opinia. My i tak się nigdy nie dowiemy jak było naprawdę. Na pewno jeszcze wrócę do tego serialu niejednokrotnie. 🙂

K.W.: Wróćmy do wątku związanego z Górnikiem Wałbrzych. Wspomniałeś o obozie przygotowawczym z pierwszym zespołem. Jak wspominasz tamten moment oraz czy wiedziałeś, że koszykówka stanie się twoim zawodem?

M.S.: Na pewno wiedziałem, że chcę koszykówce poświęcić jak najwięcej. Skupić się na niej. A czy będzie moim zawodem, czy będę żył tylko z niej? Wtedy chyba jeszcze nie. O tym wiedziałem w momencie pierwszego wyjazdu w Polskę do Alby Chorzów. W Albie miałem już przedsmak tego jak wygląda życie sportowca. Praktycznie codziennie po dwa treningi. Zajęty i zaplanowany cały tydzień. Od tego sezonu już wiedziałem że będę szedł w takim kierunku żeby móc żyć z koszykówki. Oczywiście plany były o wiele bardziej ambitne.

K.W.: I ambitne plany, które zaplanowałeś sobie krok po kroku zaprowadziły Cię na ekstraklasowe parkiety Energa Basket Ligi. Jak wspominasz swoje pierwsze minuty na tych boiskach?

M.S.: Pierwszy mecz to był kosmos. ŁKS Łódź, Atlas Arena, ponad siedem tysięcy ludzi na trybunach i zwycięstwo przeciwko Anwilowi. Zaczęło się cudownie – szkoda, że to był początek końca łódzkiej koszykówki. Z różnych względów ta drużyna się rozpadła, a koszykówka męska w Łodzi po prostu przestała istnieć. Do dzisiaj nie rozumiem jak władze miasta potrafiły do tego dopuścić. Prawdziwej ekstraklasy tak naprawdę zaznałem w Lublinie i w Gliwicach. wtedy zacząłem żałować że trafiłem do niej tak późno. Całkowicie inny świat jeżeli chodzi o poziom gry, trening, przygotowanie, organizacje.

K.W.: Mógłbyś miej więcej przybliżyć jak wygląda od kuchni gra w ekstraklasie?

M.S.: Przede wszystkim od pierwszego treningu do ostatniego meczu liczy się tylko koszykówka. Trening, odpoczynek, trening, odpoczynek, wideo, trening, mecz, odnowa biologiczna… i tak w kółko. 

Treningi są o wiele bardziej intensywne i dłuższe. No i oczywiście jest ich zdecydowanie więcej w tygodniu, przynajmniej ja trafiałem na takich trenerów. Bardzo ważne jest przygotowanie pod kątem taktycznym. Drużyna przeciwna, każdy z zawodników jest rozłożony na czynniki pierwsze, tak samo jak ich zagrywki. Samych meetingów wideo potrafiło być trzy lub cztery w tygodniu.

Pod każdą zagrywkę trener potrafił ustalić inny system obrony. To są te różnice, więc jeżeli zawodnik nie znał zagrywek przeciwnika mógł zapomnieć o graniu. Były tygodnie gdzie były wprowadzane w naszym zespole nowe zagrywki do nauki plus w międzyczasie trzeba było uczyć się zagrywek przeciwnika.

K.W.: Udawało się zapamiętywać wszystkich zagrywek rywala? Czasami terminarz meczów układał się, że jednego dnia grałeś mecz domowy, a za parę dni trzeba było już uczyć się następnej taktyki, zagrywki do kolejnego rywala?

M.S.: Tak to wyglądało. Życie było podporządkowane koszykówce. Dostawaliśmy od sztabu trenerskiego „książki”, w których wszystko było napisane i w każdej wolnej chwili lub w autobusie w drodze na mecz studiowaliśmy to.

K.W.: Czy w tamtym czasie były jakieś wyrzeczenia, które wiązały się z profesjonalną koszykówką?

M.S.: Praktycznie dziesięć miesięcy wyjęte z życia. W momencie gry w ekstraklasie czy nawet w czołowym klubie pierwszej ligi można zapomnieć o czymś takim jak wolny weekend, wypad z rodziną na choćby trzy dni. Pamiętam, że zdarzały si ę sytuacje, gdy z żoną i dziećmi nawet nie jechaliśmy na święta do rodzinnego domu tylko zostawaliśmy w miejscu, gdzie grałem. Mecze np 27 lub 28 grudnia. Wtedy trening był rano w wigilię, a następny już w drugi dzień świąt. Wyjazd na mecz 31 grudnia lub 1 stycznia. Nie było mowy o sylwestrze – co najwyżej przed telewizorem. Treningi w Nowy Rok to był standard.

K.W.: W jednym z wywiadów na łamach Polskiego Kosza powiedziałeś, że największym problemem polskiej koszykówki są finanse. Z czego twoim zdaniem wynikają takie problemy?

M.S.: Z tego, że kluby zbyt często podpisują umowy z zawodnikami, nie mając zabezpieczenia finansowego. Przeważa myślenie typu: podpisujemy i coś się wymyśli. Nie ma przejrzystości w rozliczeniach, w budżecie. Związek niestety nie reaguje w ogóle w sytuacji, gdy klub ma zaległości. Później idzie to lawinowo, pieniędzmi z następnego sezonu próbuje się spłacać poprzedni i placić bieżące sprawy. Słowo “próbuje” jest tutaj kluczowe, ponieważ zazwyczaj nie ma to racji bytu. 

Weryfikacja moim zdaniem to fikcja. Co chwilę słyszy się, że kolejny klub nie płaci, że ma kilkumiesięczne zaległości. Granie na kredyt jest po prostu kiepskim rozwiązaniem. Zwykłym oszustwem. Chciałbym zobaczyć każdego z tych prezesów, gdy im ktoś nie zapłaci trzy czy cztery miesiące z rzędu. Ciekawe czy też tak ochoczo przychodziliby do pracy tak jak oczekują tego od zawodników….

Tutaj dochodzimy do sytuacji, w której zawodnik nie ma zapłacone przez dłuższy czas za wykonaną pracę, ale cały czas wymaga się od niego, że będzie normalnie trenował, grał i był cały czas do dyspozycji. W I lidze okienko kończy się 15 stycznia. Po tej dacie zawodnik nie może zrobić już nic. Ile było sytuacji gdzie od tego momentu prezesi zaczęli kombinować. Na koniec sezonu nagle okazało się, że klub jest winien zawodnikowi 3 czy 4 pensje i rozmowa typu: “zaplacę Ci 1 albo 1,5 wypłaty i jesteśmy rozliczeni, a jak Ci nie pasuje to zapomnij o pieniądzach, idź do sądu i czekaj kilka lat”.

To samo jest z tematem ogłaszania upadłości przez kluby/stowarzyszenia. Narobić długów, ogłosić upadłość, założyć nowe stowarzyszenie i gramy dalej. To jest po prostu żenujące, ale ktoś na takie rzeczy pozwala. Uważam, że takie zachowania powinny być bardzo szybko urywane i dotkliwie karane tak, aby każdy następny nawet o tym nie pomyślał.

K.W.: Udało ci się zwiedzić dość spory kawałek kraju. Oprócz gry w Wałbrzychu, Chorzowie, Łodzi, Lublinie i Gliwicach grałeś także w Łańcucie, Tychach oraz Łowiczu. Dłuższy, bo czteroletni pobyt miałeś w Krośnie. Jak wspominasz swoje lata gry w tym klubie?

M.S.: Bardzo dobrze. Szczególnie pierwszy sezon, gdy byliśmy beniaminkiem w I lidze. Skończyliśmy sezon zasadniczy na drugim miejscu. Super ekipa plus trener Zamirski. Do dzisiaj wspominam tamten sezon w wielkim sentymentem.

 Kolejne sezony to już trzeba patrzeć przez pryzmat Dusana Radovicia :), a o nim książki można by było pisać. Prawdziwy obóz pracy przez dziesięć miesięcy. Było naprawdę mocno, a do tego  jego serbski, wybuchowy  charakter. 

Prawda jest jednak taka, że byliśmy w czołówce zaplecza ekstraklasy przez kilka sezonów. Swego czasu był w Krośnie klimat na koszykówkę na wzór NBA, kibice zrobili białe szaleństwo na czas play-off. Finał ze Śląskiem Wrocław, któremu dosyć mocno napsuliśmy krwi, potyczki z Kutnem co sezon oraz oczywiście bitwy z Sokołem Łańcut, gdzie oba kluby – delikatnie mówiąc – nie przepadają za sobą.

 – naprawdę jest co wspominać. Jedyne czego zabrakło, to awansu do ekstraklasy.

K.W.: W fazie półfinałowej sezonu 14/15 walczyliście z Sokołem Łańcut i prowadziliście w serii do trzech zwycięstw już 2-0. Do awansu do ścisłego finału zabrakło jednego meczu. Sokół ostatecznie odwrócił całą serię i wygrał. Czego zabrakło w meczu numer pięć?

M.S.: Postawienia kropki nad i. Jest stare siatkarskie powiedzenie: „jak się nie wygrywa 3-0 to się przegrywa 3-2”. Trzy razy brałem udział w takiej rywalizacji i dwa razy mimo porażek w dwóch pierwszych meczach wygrywaliśmy trzy kolejne mecze i dawało to awans do ekstraklasy. Tutaj chyba zbyt pewnie się poczuliśmy po meczach w Łańcucie. Sokół wygrał trzeci mecz i zobaczył, że można odwrócić losy serii. Z każdym kolejnym meczem przewaga psychiczna była po ich stronie. Takie rywalizacje pokazują piękno sportu. Pokazują że nie ma sytuacji beznadziejnych. Dopóki nie ma ostatniego gwizdka, trzeba walczyć do samego końca.

K.W.: Masz na karku już 39 lat. Pomału pali się lampka oznajmiająca, że powoli trzeba myśleć co dalej robić po koszykówce?

M.S.: Już o tym pomyślałem dwa lata temu. Podjąłem decyzję, że kończę z jeżdżeniem po Polsce. Po ostatnim sezonie w I lidze w wakacje podjąłem już normalną pracę i już wtedy myślałem nad zakończeniem gry. Namówił mnie jeszcze trener Bacik i nie żałuję. Ale zdaje sobie sprawę że już końcówka. Od dwóch sezonów łącze pracę z graniem i, mimo że do tej pory była to tylko II liga, to naprawdę pochłania to bardzo dużo czasu. Dopóki mi zdrowie pozwoli, to będę chciał jeszcze pograć, ale jeżeli dojdzie do sytuacji, w której nie będę w stanie dawać drużynie sto procent, to powiem „dość”. Nie widzę możliwości podpisania umowy nawet w II lidze i odcinania kuponów, a czy to będzie za rok czy więcej, nie jestem w stanie teraz powiedzieć. 

K.W.: W ostatnich dniach Krzysztof Szubarga pożegnał się z inowrocławskimi kibicami meczem gwiazd z byłymi, a także obecnymi reprezentantami Polski. Myślałeś, by zorganizować podobną imprezę?

M.S.: Na pewno to jest piękna sprawa w taki sposób zakończyć karierę, ale nawet nie śmiałbym się porównywać do Krzyśka Szubargi lub innych zawodników, którzy grali na tak wysokim poziomie i raczej sam z siebie nie zorgaznizuję takiego meczu.

K.W.: Czego sobie życzysz oraz przyszłemu zespołowi na przyszły sezon ligowy?

M.S.: Nie będę oryginalny i życzyłbym przede wszystkim zdrowia oraz braku kontuzji. Drużynie, w której będę grał, choć nie wiem jeszcze która nią będzie, samych wygranych spotkań oraz tego, żeby sezon trwał jak najdłużej.

K.W.: Bardzo Ci dziękuje za rozmowę.

M.S.: Ja również.

fot. BS Polonia Bytom Basketball/Krzysztof Kadis

KW

About Author

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *